Nie dajcie się zwieść bajaniom, że choinkę mamy od Niemców. To bismarckowska narracja, żadnych elementów naszej kultury nigdy oni nie wytworzyli. Za to wiele z niej sobie przywłaszczyli jako najeźdźcy (Niemcy, bo „nie mieli” nic) i nam trudno się z tej propagandy wyzwolić.
Choinka jest prasłowiańska, a raczej prapolska lub pralechicka jak kto woli i całe jej tajemnica zaszyta jest w naszym języku.
Choinka, czyli hojne drzewko, związana była z dawnymi Szczodrymi Godami, świętem związanym z przesileniem zimowym, gdy od 21 pierwszego grudnia dzień znów zaczynał się wydłużać, a słońce każdego dnia wędrowało wyżej.
Przetrwaliśmy zatem kolejny najgorszy czas, teraz już będzie tylko lepiej, czas zatem skończyć post, otworzyć spiżarnię i zacząć się obdarowywać tym co dobre, słodkie, atrakcyjne czyli co kobiety wypiekły w zimne ciemne dni, wydziergały lub uszyły dla dzieciaków oraz mężczyzn (męża, brata, dorosłego syna, synowca męża, ojca, świekra) mieszkających w tym samym gospodarstwie, domu murowanym a najczęściej drewnianym, oraz co mężczyźni zbudowali dla swoich pociech i kobiet, co naprawili, które skórki oprawili.
Hojne drzewko na początku wcale nie stało w izbie, zazwyczaj był to najokazalszy chojak na podwórku czy w bliskiej bezpiecznej okolicy. Stąd potem kariera tego źródłosłowu – o którym troszkę dalej.
Było ono bardzo ważne. To pod nim były układane podarki, to ono było rozświetlane na gałęziach – by biesiadnicy widzieli je w pełnej okazałości i wiedzieli które to. To na jego gałązkach wisiały ozdoby, ciasteczka i inne pyszności, zresztą także dla niektórych zwierząt gospodarczych i duchów, o których przychylność zabiegano.
Hojne drzewko było wysokie, więc chojak, choinka (nie patrzmy na dzisiejszą ortografię – jest myląca) to syndrom strzelistości, wysokości, chodzi oto, że aby mogło darzyć samo musiało być najbardziej obdarzone. Stąd potem takie nazwy związane z wysokością, długością, strzelistością jak wulgarny dziś „chuj” czy zamek Chojnik górujący nad całą okolicą (góra, guru).
To hojrak czyli ktoś kto próbuje udowodnić, że jest ważniejszy, odważniejszy, silniejszy i bardziej pewny siebie niż inny, czyli osoba wywyższająca się. To „hajduk” czyli szczyt kariery militarnej dla włościanina (to żołnierz zawodowy mający stała pensję od Pana zamku, gwardysta, elita). Porównajmy z hajdamakiem ukraińskim czy nahajcem. To także hejnał, czyli ostrzeżenie oraz rodzaj fanfary granej w imieniu włodarza z najwyższego miejsca w okolicy: wieży, chojaka. Stąd fonetyczne dzisiejsze angielskie „Haj” czyli coś wysokiego. Od tego mamy nazwiska i nazwy własne jak Chojnacki, Hajnówka czy Kujawy – tak, w następnym tekście to też wyjaśnimy.
Wszystko od staropolskiej choinki czyli hojnego drzewka w Szczodre Gody, tak silnego, że nie wyplenionego – zgodnie z nauką Papieża Grzegorza Wielkiego dla ewangelistów – zwyczaju a przejętego przez Chrześcijaństwo i wspaniale zakonserwowanego w naszej dzisiejszej Wigilii i Świętach Bożego Narodzenia.
Choinkę mamy od „hojny” polskiego słowa.
Hojny ma związek ze słowem „koić” – znamy je wszyscy: pocieszać, uspokajać, ale też ucieszać (koić ból) pierwotnie związane ze sprawowaniem bezpiecznej opieki, przeciwdziałaniem płaczu i niezadowoleniu, zdenerwowaniu, przerażeniu, za-nie-po-kojeniu dziecka.
Stąd „kojec” – miejsce bezpieczne, pełne zabawek, radości, oddzielone od narzędzi, ognia, zwierząt i wyściełane czymś miękkim, dające fajną przestrzeń do życia i radości. Gdy dziecko wychodziło z kojca otrzymywało swój kącik do zabawy, mini izdebkę, następstwo „po kojcu” czyli pokoik. Miejsce bezpieczne, intymne, gdy dla dorosłych, odpoczynku, tam osoba ukochana zlizywała nasze łzy, ukochiwała, koiła, uspokajała.
Pokoik dla większego to był pokój, enklawa, gniazdko i święty spokój, gdzie chronił się gdy wokoło było coś niepokojącego lub gdy wróg atakował. Bo niepokój to zaprzeczenie pokoju, to krew, pot i łzy oraz na przykład wojna. Stąd Walka z jednej a Pokój z drugiej. Pokój wiązany był z miłością i bezpieczeństwem (jak niezdobyta warownia Chojnik na szczycie – wywodząca się z tego samego polskiego trzonu). Wojna była związana z nienawiścią, niepewnością, bólem, śmiercią i biedą. Dlatego Gody te to choinka, dobroć, szczodrość, oddanie, opieka, obdarowywanie.
Zresztą same słowo Koić, koj, choj (szczodry i płodny) ma swoje odmiany, gdzie wszyte zasady z języka polskiego, z których nie zdajemy sobie sprawy.
Otóż użycie głoski „O” czyli po złożeniu ust w okrąg, koło, ma inną konotację niż użycie głoski „a”. „O” jest związane z bezpieczeństwem, ogrodzeniem, omijaniem tego co złe, opieką, opoką, ochroną, zgodą i ma w sobie element kobiecy, bierny.
To właśnie jest w słowie kojec, koić, kosić, być hojnym, ale i goić, godzić, otoknąć (czyli okryć mocno, owinąć materiałem przed zimnem). Lecz wystarczy, że użyjemy czasem „a” zamiast „o” i już charakter się zmienia z tego co do wewnątrz na to co na zewnątrz, z tego co kobiece na to co męskie, z impresjonizmu (otoka, koić) na ekspresjonizm (atak, karać). Jest hojrak czyli osoba udająca bohatera i hajduk, czyli autentyczny, uznany formalnie, zabijaka, co prawda pracujący w ochronie, ale potrafiący przypieprzyć zdrowo napastnikowi.
Tego yin i yang po polsku jest więcej: pościć (umiar w jedzeniu) – pasać (karmić, jeść, żreć), woleć, wolność – walczyć, walić; goić – ganić; boczyć (obrażać się, gdy bezpiecznie) – bać się, baczeć (gdy niebezpiecznie). Wojna – nas atakują, Walka – my atakujemy.
Bory, bór (otoczenie bierne), środowisko barci i bartnika (pszczół, pszczelarza).
Na marginesie bór to część lasu wraz ze zwierzyną (zasobami, ale i kłopotem) w którym jest 60 barci pod opieką jednego bartnika (z rodziną). Myśliwski „darz bór” będzie się kojarzyć ze szczodrością, godami (nie „gadami” – proszę zauważyć, gad to kiedyś niebezpieczne zwierzę). Ludzie się godzą, ale też gadają. Wodzą innych za sobą (od wody, przewodzą, przywódca) ale też wadzą innym i się wadzą ze sobą, stąd zwada, zniewaga, ale i wada.
Kontynuując mój cykl o choince polskiej zachęcam do popatrzenie na historię z jej wnętrza. Jakby się toczyła współcześnie.
Wystarczy sobie wyobrazić dawne czasy, gdy robiło się zimno i na tyle skrócił się dzień, że już nie było sensu siedzieć w polu, rąbać drzewa, wypuszczać się z handlem lub wałęsać po knajpach. Lepiej wtedy było siedzieć na kupie w domu, przy domowym ognisku, konserwować i obrabiać zapasy, naprawiać obejście od wewnątrz, reperować sprzęty, sprzątać, gotować, piec, wytwarzać to co można wytworzyć w izdebce i robić chociażby nową koszulę, futro, kożuch, skarpety, szalik, zabawki z dyli (drewnianych listewek) dla dzieci, wytapiać uspokajający wywar z maku, kręcić sznury, szykować biżuterię i inne ozdoby oraz zbytki, produkować świece z wosku czy lampki smolne albo olejowe. Ważyć piwo, robić miody, wina, czy pędzić gorzałkę oraz wytwarzać cukierki z karmelizowanego miodu i owoców.
Stary rok znikał, odchodził, zaraz pojawi się pierwszy dzień dłuższy niż poprzedni a noc się zacznie skracać. Będzie jeszcze luto ze dwa-trzy miesiące, ale coraz radośniej i coraz mniej okazji by pod osłoną złej nocy coś nas zaatakowało. Cieszmy się więc, sięgajmy do spiżarki, obdarowujmy się nawzajem tym co sami zrobiliśmy lub co kochanym bliskim mogliśmy kupić dzięki naszej ciężkiej pracy. Szczodre Gody a potem Bóg Się Rodzi, Moc truchleje! Gośćmy się i podsumowujmy miniony czas wspólnie, rodzinnie!
Wtajemniczeni dorośli wiedzą gdzie składać swoje podarki, podpisane zresztą, polskimi runami – tak tak, które czytał każdy (bo do runów polskich nie trzeba było być piśmiennym, taki wynalazek) ale które nie służyły do spisywania długich opowieści lecz do komunikatów precyzyjnych: o ilości towaru, o wojnie, o zaklęciu czy wskazówce, o życzeniach (że „żyję i czynię” więc Ty w tym nowym roku, w te święta też Żyj i Czyń co trzeba), a także zawierające miano (coś jak imię i nazwisko razem) – za to niewtajemniczeni (dzieci, głuptaski wioskowe lub nieboraki rodzinne – chorzy umysłowo, niedorozwinięci oraz zwierzątka) nagle ujrzeli, wyczekaną, pięknie rozświetloną choinkę i by zaraz na wyprzódki do niej lecieć licząc, że każdy zostanie obdarowany.
I był, ale… według zasług.
To na wsi. W gospodarstwach. W przy-rodzie.
W domach bez ogródków, daleko od lasu, miejskich, rzemieślniczych, kupieckich czy po prostu niewielkich komorach i biednych znaną nam tradycję choinki zastępowały: chochoł, podłaźniczka, podłażnik – bliższy nie raz zwyczajowi całowania się, łamania chlebem, kołaczem, składania życzeń pod jemiołą. Dawniej rolę tę pełniły też ozdobione wstążkami snopki konopi lub zboża z ostatnich zbiorów albo gałązki jemioły.
W niektórych regionach Polski wieszano czubek iglastego drzewa wierzchołkiem do dołu albo specjalnie przygotowaną obręcz wykonaną z drewna, ozdobioną gałązkami sosnowymi, jodłowymi, owocami, orzechami, słodyczami, kolorowymi wstążkami. Tak zwany „podłaźnik” lub „podłażniczka” bo, trzeba było pod niego podejść albo „rajskie drzewko”.
Podłażniczkę wieszano w Wigilię i było to bardzo ważne wydarzenie.
Ten zaszczyt przypadał zawsze gospodarzowi, który ubrany odświętnie zamocowywał ozdobę u powały. Miała chronić domowników przed różnymi nieszczęściami, urokami, przyciągać dostatek, wszelką pomyślność a dla młodych panien – dobrego męża. Jabłka, orzechy, ciasteczka zawieszone na takiej ozdobie były po świętach zjadane, ponieważ wierzono, że dodadzą one siły, witalności i zdrowia.
Popularną dekoracją był tzw. Diduch – pierwszy snop zrobiony w czasie ostatnich żniw (zbiorów).
Stawiano go w kącie chaty, kłosem do góry. Ozdabiano go wstążkami, kolorowymi ozdobami, jabłkami, ciasteczkami. Przechowywany był aż do wiosny. To z niego brano pierwsze ziarna na nowy siew. Ze snopka konopi tworzono talie rózg używanych w „siemieniec” – uroczyste, męskie otwarcie sezonu siania konopi, który dział się po Środzie Popielcowej.
Od wiszącego odpowiednika choinki wzięła się tradycja tzw. Pająka, czyli konstrukcji ze słomek, wstążek i kolorowej bibuły podwieszanej pod sufitem.
W izbach pod pajączkiem jak pod podłażnikiem obdarowywano w święta dziatwę w nagrodę za ostatni rok. WYCHOWAWCZĄ NAGRODĘ.
Nie dla wszystkich to był bowiem radosny czas, na prezent trzeba było zasłużyć. Kto nie zasłużył objadał się smakiem i z zazdrością patrzył na tych rozpakowujących swoje podarki.
Najgorzej miał jednak ten, który dostawał rózgę. Niegrzeczny, psuja, utrapienie, zakała tego roku – zakały nie koimy, on się musi pokajać, jego musimy u-karać. Stąd rózga, czyli nie tyle brak prezentu, ale bolesne razy. Otrzymujący rózgę z bekiem zgłaszał się po „wypłatę” i tą rózgą lub domową dyscypliną otrzymywał razy na gołą lub zakrytą rzyć. Ile razy te razy? A tyle na jaką „nagrodę” w tym roku zasłużył. Kolejnego roku będzie się być może starał lubo znowu oberwie.
Na Żywieczczyźnie zachowała się tradycja, że te razy wymierzały swoimi biczami Dziady Żywieckie, czyli tacy Proto-Mikołaje co każdego obdarowywali według zasług.
Tak zapewne było w całej Polsce, czyli całej Lechii. I tu dygresja: Lach – czyli osoba bitna, nieustraszona (strachy na lachy nie były lachom groźne), waleczna i loch, czyli coś przeciwnego, nie na zewnątrz, ale do wewnątrz. Atakujący wróg mógł być pobity, zabity przez Lacha lub trafić do lochu, miejsca pełnego syfu i kału w jakim żyją lochy.
W lochach żyli jeńcy wzięci w niewolę lub skazańcy, osoby groźne albo traktowane gorzej niż zwierzę (bo na to zasłużyły w jakiś sposób). Loch przy tym był miejscem ukrytym, odosobnionym, by więzień nie został odbity a niewolnik ukradziony (dobry niewolnik był cenionym towarem) a poza tym, by nie wchodził w oczy i „nozdrza”.
Przy tym był inny loch częstszy, niegroźny choć pod ziemią, z funkcją bardziej związaną z gromadzeniem zapasów nie ludzi, czy ukrywaniem majątku – zdrobniale, pieszczotliwe nazywany „loszkiem” lub „lodówką”.
Dziady Żywiecki, Lechickie, sprawiedliwe i groźne zostały z czasem zastąpione przez ikonę dobroci chrześcijańskiej… Świętym Mikołajem. Biskup Święty Mikołaj – w odróżnieniu od Dziadów Lechickich, surowych arbitrów siego roku – był ujmująco dobry, nie bił, obdarowywał, nawet jeśli dał rózgę to ostatecznie jej nie stosował, wybłagał darowanie win.
Trzeba dodać, że podobnym arbitrem naszych czynów przez ostatni rok był Gwiazdor. Od gwiazdy (z-wid-gdzie, g-wia-dar, h-wież-da), niesłychanie prasłowiańskiego słowa, o niepewnej etymologii, mogącego znaczyć coś zawsze widocznego wysoko lub coś (kogoś) z wysoka patrzącego, obserwującego nas. Gwiazdor był ucieleśnieniem tej pradawnej mocy, przybyszem(?), rodzajem bóstwa. Niektórzy twierdzili, że był Panem wiatrów, od -wizd jak g-wizdek.
W języku prapolskim przedrostek „g-” czasem „h-” oznaczał źródło, umiejscowienie, identyfikalność (osobową): Gwizd (ktoś gwiżdże lub tu daje znać wiatr – wiz, wiuz, wizd), g-rań (od rana, runa – uskok, rów), g-łowa (miesce gdzie powstaje plan łowów u łowcy), g-war (ta sama podstawa: war-gi, war-czeć), g-rono, g-ruda, g-rudzień, g-łód, g-łuchy (wróć do „lochu”). Gwiazdor mógł być też rodzajem czarodzieja, po prostu kapłanem, który wychodził ze Świętego Gaju do ludzi z darami.
Istny protoplasta Świętego Mikołaja.
Ale to jednak Św. Mikołaj miał ten dar przekonywania dziatwy by odejść od Dziadów czy Gwiazdora – choć z tym ostatnim nie wszędzie i nie zawsze wygrał (bo Gwiazdor się świetnie wpisał w Gwiazdę Betlejemską) – i za jego przykładem zacząć miłować bliźniego swego jak siebie samego.
Święty Mikołaj to po prostu jeden z elementów ewangelizacji pogan poprzez powoływanie się na tradycję i konserwowanie jej ale też czerpanie z niej wybiórczo, tylko tego, co pasowało do przekazu Ewangelii, do Jezusa Chrystusa, Boga Miłości, Pana Światła, który się nam właśnie był narodził. Co adoptowalne. Była to też rzecz jasna promocja nowej wiary, ot „obietnica wyborcza” gdy dokonasz właściwego wyboru religii. Bardzo atrakcyjna i zgodna z dobrodusznym i pełnym wybaczeń duchem Polaków.
Zwłaszcza w Święta.
W rzeczy samej więc taka jest istota polskości Choinki i naszych Świąt z nią związanych.
To nasze, z naszej tradycji i w naszym języku, ale też w naszej mentalności gospodarzy tutejszych. Od dziada pradziada dobrych ludzi, których szczególnie nawet nie trzeba było nawracać na chrześcijaństwo, bo… ta Religia Miłości i Oddania Bliźnim opisywała i wpisywała się celnie w łagodne serce.
I na koniec tego 5-tego odcinka:
Polacy nie byli agresorami jak Niemcy, Tatarzy, Wikingowie, nie musieliśmy nikogo napadać, łupić by dobrze żyć, bo to u nas była kraina mlekiem i miodem płynąca, kraina pól, łąk, rzek rybnych, krówek, barci i zwierzyny oraz gościńców i gospód, gospodarzy i gości. „Gość w dom – Bóg w dom” – tylko w Polsce jest takie przysłowie. Stąd Chrześcijaństwo u nas nigdy nie było traktowane jako coś obcego, groźnego, burzący intruz – ot godny następca, doskonalsze ujęcie naszej sielskości, przyrodności i naszego spoko podejścia do świata.
Życzenia, czyli Żyjcie i Czyńcie Dobro
Zdrowie niech Wam w tym służy